Niedawno zakończony (i jak zwykle – za krótki) urlop spędziłem w Albanii. Był to mój pierwszy od dłuższego czasu wyjazd poza strefę euro, więc chętnie podzielę się z Wami kilkoma zaskoczeniami i tipami dotyczącymi szeroko pojętych finansów. Mogą się przydać, jeśli planujecie podobne wojaże.

Za granicę tylko z kartą, czyli podróże po strefie euro
W ostatnich latach podróżowałem głównie po eurolandzie, gdzie kwestia płatności nie nastręcza trudności. Zazwyczaj nawet nie wymieniam gotówki, w zupełności wystarcza mi karta wielowalutowa Revolut, a wychodząc „na miasto”, biorę tylko telefon z wirtualną kartą podpiętą pod Apple Pay.
Bardzo często nie przelewam też od razu na Revoluta całej kwoty, którą planuję wydać podczas zagranicznego wyjazdu. W razie potrzeby wpłacam tam już w trakcie podróży dodatkowe złotówki i kupuję za nie euro (pamiętając jedynie o weekendowych opłatach za wymianę walut).
Kartą Revoluta płacę też za bilety lotnicze czy pobyty w hotelach. Mam ją również podpiętą pod moje konto na Booking.com, przez który zazwyczaj rezerwuję noclegi. Dzięki temu można uniknąć prowizji przy przewalutowaniu ceny podanej w euro lub lokalnej walucie na popularne PLN-y.
Oczywiście kilka „euraczy” w kieszeni zawsze warto mieć, choćby żeby zapłacić u kierowcy za przejazd autobusem. Kilka ostatnich city-breaków, zimowych eskapad w Alpy czy tripów po południu Europy przyzwyczaiło mnie jednak, że karta w portfelu i apka w telefonie w 99% sytuacji wystarczą.
Na rynku jest wiele alternatywnych rozwiązań, jak choćby Wise, N26, Monese czy polski Cinkciarz i również stworzone przez rodzimy fintech ZEN. Czy są lepsze? Nie wiem, bo od lat pozostaję wierny Revolutowi – po prostu nigdy mnie nie zawiódł i nie czułem potrzeby szukania czegoś innego.
Jeśli korzystaliście z którejś z tych aplikacji i kart (albo jeszcze innej, niewymienionej przeze mnie powyżej), dajcie znać w komentarzu pod artykułem, jak Wam się sprawdziła.
Zespół Goldsaver radzi: narzędzia finansowe
Po leki do kantoru, bo sam Revolut to za mało
Tym razem jednak – zarówno szykując się do wyjazdu do Albanii, jak i już w trakcie pobytu na Bałkanach – musiałem przypomnieć sobie o kilku rzeczach, które kiedyś przy okazji zagranicznych wojaży były „oczywistą oczywistością”, ale obecnie coraz częściej odchodzą do lamusa.
To choćby dawno nieuskuteczniana przeze mnie wyprawa do kantoru po lokalną walutę. Na kilku podróżniczych blogach znalazłem informację, że kupno albańskich leków (i nie mówię tu o farmaceutykach, tylko o ichniejszej walucie o kodzie – wedle standardu ISO 4217 – ALL) graniczy w Polsce z cudem.
Albo trafiłem na przedawnione informacje, albo po prostu miałem szczęście, bo leki dostałem już w pierwszym kantorze, do którego się wybrałem. Na albańską walutę wymieniłem połowę funduszy, które wcześniej wypłaciłem z bankomatu. Drugie pół zamieniłem na euro. Dlaczego tak?
W wielu miejscach w Albanii, zwłaszcza tych odwiedzanych przez turystów, bez problemu można bowiem płacić także w EUR. Sprawę ułatwia też to, że 1 euro to mniej więcej 100 ALL. Łatwo i szybko przeliczymy więc w głowie, czy przypadkiem sprzedawca w lokalnym sklepie nie próbuje nas naciąć.
Część wyjazdowego budżetu wpłaciłem też na Revoluta, choć wśród wielu oferowanych przez tę aplikację kont walutowych albańskiego akurat nie ma. Pozostaje zatem konto w euro i płacenie na miejscu kartą lub wypłata gotówki z lokalnego bankomatu. W przypadku tej drugiej opcji, trzeba jednak wziąć pod uwagę kilka rzeczy:
- Znalezienie bankomatu, z którego wypłacicie w Albanii euro, nie jest łatwe, nawet w stolicy tego kraju, czyli Tiranie.
- Jeśli już znajdziecie takowy, za wypłatę bankomat doliczy Wam prowizję (w moim przypadku, bankomat Raiffeisen Bank przy wypłacie 100 euro pobrał dodatkowe 6%).
- Zresztą to samo tyczy się lokalnej waluty – moja żona, wypłacając 10 000 leków z konta złotówkowego na Revolucie, zapłaciła identyczną prowizję.

Only cash, czyli weź gotówkę
Wypłaty z bankomatu są zatem mało opłacalną opcją. Jeśli mamy środki na koncie wielowalutowym, lepiej po prostu płacić kartą. Jest jednak jedno „ale”. W Albanii, a zwłaszcza w jej północnej i centralnej części, wcale nie tak łatwo znaleźć miejsce, gdzie płatności bezgotówkowe są obsługiwane.
I nie chodzi tylko o sklepy, ale i o punkty gastronomiczne czy mniejsze hotele. W Tiranie nawet na stacjach benzynowych słyszeliśmy „only cash”. Po raz pierwszy za paliwo udało mi się zapłacić kartą dopiero na południu kraju, gdy dojeżdżaliśmy do typowo turystycznych miejscówek.
A tak naprawdę dopiero w Ksamil, jednym z najpopularniejszych kurortów na Riwierze Albańskiej, w którym spędziliśmy kilka dni, płatności kartą były powszechnie akceptowane. Zarówno w marketach spożywczych, jak i na stacjach benzynowych, w restauracjach czy beach barach.
Reasumując: do Albanii najlepiej zabrać sporo gotówki – albo leków (jeśli uda Wam się znaleźć je w polskim kantorze), albo euro. Nie spotkaliśmy się z odmową przyjęcia płatności w tej drugiej walucie. Nikt nie stosował też lichwiarskiego przelicznika – w większości sytuacji 1000 leków odpowiadało 10-11 euro.
Nie przetestowaliśmy jedynie opcji wymiany euro na leki w albańskim kantorze. Nie spotkaliśmy też na swojej drodze cinkciarzy, choć podobno ta profesja wciąż w tym kraju ma się dobrze. A z tego, co czytałem na blogach podróżniczych, często oferują oni lepszy kurs niż oficjalne punkty wymiany walut.

Uwaga na roaming!
Od czasu, gdy w 2017 roku zniesione zostały dopłaty za roaming w krajach UE, za rozmowy telefoniczne, SMS-y czy korzystanie z internetu w granicach Unii Europejskiej płacimy tyle samo, co w Polsce. Tak się do tego przyzwyczaiłem, że dopiero w przededniu wyjazdu olśniło mnie i zadałem sobie pytanie: a co z netem?
Co prawda negocjacje akcesyjne między Unią Europejską a Albanią trwają, a jeżdżąc po kraju, który jest obecnie w trakcie potężnej przebudowy, widać, że i fundusze unijne na rozwój infrastruktury już spływają, to jednak za roaming w tym kraju wciąż przyjdzie nam słono zapłacić.
Nie chcąc narażać portfela na nadprogramowe (i często trudne do oszacowania) koszty związane z dostępem do internetu poza Unią Europejską, możemy oczywiście nie wyłączać trybu samolotowego i w ogóle nie używać smartfona podczas urlopu. Ewentualnie korzystać tylko z sieci Wi-Fi w hotelach czy kawiarniach.

Netflix na urlopie? eSIM proszę!
Jeśli jednak internetu potrzebujemy także w innych miejscach (choćby do odpalenia nawigacji w samochodzie), warto kupić na czas wyjazdu kartę eSIM. To proste i niedrogie rozwiązanie, które ułatwia podróżowanie po kraju. Przyda się też, gdy nie możemy oprzeć się pokusie wrzucenia storiesa z zapierającego dech swoim urokiem miejsca.
Wystarczy pobrać aplikację wybranego dostawcy (wybór jest szeroki – ja postawiłem na wirtualną kartę, którą oferuje Revolut, moja żona – na Airalo) lub skorzystać z oferty swojego operatora komórkowego, wybrać cel podróży i interesujący nas pakiet, zainstalować eSIM w smartfonie, a po wylądowaniu w miejscu docelowym, aktywować kartę. I tyle.
Mi na tygodniowy wyjazd wystarczyło 2 GB danych, za które zapłaciłem 40 złotych. A nie ograniczyłem się mocno (patrz na fragment o Instagramie dwa akapity wyżej). Niezależnie od dostawcy, na pewno wyjdzie Was taniej niż roaming danych, a pakiet w granicach 2-3 GB powinien zaspokoić Wasze potrzeby, o ile nie zamierzacie oglądać Netfliksa.
Tym, którzy nie mogą żyć bez Bridgertonów, polecam przed wyjazdem pobrać ulubione seriale na smartfona (większość serwisów streamingowych ma taką funkcję), by móc je bingować nawet w samolocie. Podobnie rzecz się ma z muzyką czy mapami Google, które również warto mieć ściągnięte do trybu offline.
Zespół Goldsaver radzi: majówka
Apki, by podzielić wydatki
Na koniec mały tip, który przyda Wam się nie tylko w trakcie wyjazdów (zarówno zagranicznych, jak i tych po Polsce), ale w zasadzie w każdej sytuacji, gdy wybieracie się gdzieś większą grupą, czyli także choćby podczas wyjść ze znajomymi na piwo, szybki obiad ze współpracownikami czy przyjacielski wypad do kina.
Oczywiście biorąc rachunek w knajpie albo kupując bilety na seans, każdy może zapłacić za siebie, ale – zwłaszcza, gdy grupa jest dość liczna – czasem łatwiej będzie, gdy jedna osoba pokryje całość kwoty, a pozostali po prostu zwrócą jej swoją „działkę”. I tu w sukurs przychodzą aplikacje do zarządzania wspólnymi wydatkami.
Sam Revolut, z którego korzystam na wyjazdach zagranicznych, umożliwia podział rachunku z innymi użytkownikami apki. Wykorzystywałem tę opcję podczas snowboardowych tripów ze znajomymi w Alpy i rzeczywiście działa bez zarzutu. No dobrze, a co jeśli płacimy gotówką, inną kartą niż Revolut albo ktoś z naszej ekipy nie korzysta z tej aplikacji?
Splitwise czy Tricount?
Moja żona, słysząc, że piszę tekst o wakacyjnych płatnościach, podzieliła się ze mną swoim ostatnim odkryciem, które poznała podczas wypadu z koleżankami w Bieszczady. To aplikacja Splitwise, ułatwiająca dzielenie się wydatkami z przyjaciółmi i rodziną, dzięki której unikniemy niezręcznego przypominania się znajomym, którzy są nam winni pieniądze.
– Bardzo fajna apka do dzielenia się kosztami w grupie, podlicza także gotówkowe wydatki i automatycznie wylicza, kto ile ma komu zwrócić. Można rozliczyć się na koniec dnia i każdy wie, ile oddać, nie trzeba się upominać. No boskie, mega mi się koncept podoba – napisała mi żona w trakcie wyjazdu.

To proste i wygodne rozwiązanie, które może Wam się przydać także do ogarniania rachunków za gospodarstwo domowe – dzięki Splitwise podzielicie czynsz ze współlokatorami lub koszty codziennych zakupów ze swoją „drugą połową”. Pomoże też w sytuacji, gdy podjęliście się organizacji wieczoru kawalerskiego lub panieńskiego.
Po szybkim researchu widzę, że bardzo podobne funkcjonalności oferuje także Tricount, który nawet na swojej stronie internetowej reklamuje się hasłem „po prostu lepsze niż Splitwise”. Czy rzeczywiście? Tego nie sprawdziłem osobiście, ale Was zachęcam do przetestowania obu i podzielenia się swoją opinią, choćby w komentarzu pod artykułem.
Kończąc tekst, życzę Wam udanych wakacji, z których wrócicie wypoczęci i zadowoleni, ale bez nadprogramowej dziury w budżecie domowym. Bawcie się dobrze!

Jako Communications Manager w Goldsaverze, dba o wizerunek marki. Zarządza mediami społecznościowymi, prowadzi działania z obszaru PR, media relations i influencer marketingu oraz tworzy treści na potrzeby różnych kanałów komunikacyjnych. Po godzinach pochłania go sport: amatorsko uprawia triathlon, jest zapalonym snowboardzistą i początkującym surferem.